Warsaw Beer Week, czyli dalszy ciąg kiszenia się we własnym sosie

Z pisaniem o Warsaw Beer Week wstrzymywałam się do momentu rozdania słoików, żeby przynajmniej się zorientować, ile osób zebrało wszystkie pieczątki. Wygląda na to, że ponad 120, bo sama się na słoik nie załapałam (skończyłam w niedzielę wieczorem).





Zacznę od oczywistej oczywistości: jeżeli Warsaw Beer Week miał wciągnąć w craftową przygodę warszawiaków, którzy do tej pory nie odwiedzali multitapów, to chyba coś nie wyszło. Twarze, które spotykałam z paszportami na piwnym szlaku, w większości były znajome. A jeżeli trafiałam na kogoś nieznajomego, to wkrótce odkrywałam, że jest stałym klientem jednego z tych multitapów, które rzadko odwiedzam. Czyli nadal kisimy się we własnym sosie.


Rozmowy z barmanami tylko potwierdziły moje obserwacje. Jedni czuli się zawiedzeni, bo wiedzieli, że odwiedził ich ktoś, kto po zakończeniu Warsaw Beer Week wróci do swojej codziennej kryjówki, inni z kolei cieszyli się, że widzą po drugiej stronie baru nowe twarze - należące do stałych klientów innych lokali.


Specjalnie uwarzone na tę okazję przez Palatum piwo Warsaw powstało z myślą o początkujących - zaczynających swoją przygodę z piwami rzemieślniczymi. A takich osób na Warsaw Beer Week było niewiele (o ile w ogóle jakieś były).


Jeżeli jednak źle odczytuję intencje stojące za organizacją Warsaw Beer Week, to być może inicjatywa była pełnym sukcesem. Szczególnie jeżeli chodziło po prostu o przepędzenie ludzi po lokalach, z których istnienia i tak zdają sobie sprawę.


No właśnie, przepędzenie. Nie wiem, ile osób zebrało wszystkie pieczątki, ale wiem, ile osób narzekało po drodze, że po prostu im się już nie chce. Szczególnie, że musieli zamawiać piwa, których często nawet nie chcieli, tylko po to, żeby dostać pieczątkę.


Ci, którzy zdecydowali się na zaliczenie wszystkich miejsc jednego dnia, pod koniec już przemieszczali się między lokalami, trzymając się ścian.


Ci, którzy - tak jak ja - rozłożyli sobie wszystkie odwiedziny na cały tydzień, nie czuli się komfortowo, wiedząc, że mają codziennie obowiązek (a nie dowolność) wybrania się gdzieś na piwo.


Często powtarzał się ten sam zarzut - 12 miejsc to po prostu zbyt wiele na tydzień. Zbyt wiele na to, żeby w każdym spokojnie nacieszyć się piwem. Tym bardziej, że byli tacy, którym zależało na jak najszybszym ukończeniu i zdobyciu słoika. W Cześciu słyszałam porównania Warsaw Beer Week do filmu "Cannonball". A był dopiero poniedziałek.


Ze względu na godziny pracy nie mogłam brać udziału w większości specjalnych wydarzeń, zaplanowanych przez puby na Warsaw Beer Week. Udało mi się tylko wpaść na premierę kooperacyjnego piwa Hopium i Piwnej Sprawy - Vani Lee Jones. Nienawidzę zapachu wanilii, kojarzy mi się ze zwymiotowanymi ciasteczkami. A jednak ta IPA z wanilią mi się podobała. Przede wszystkim dlatego, że w aromacie wanilii było niewiele (pojawiała się dopiero po ogrzaniu piwa), była za to ciekawym zaskoczeniem w smaku.


Zresztą w moich oczach wygranym Warsaw Beer Week może być właśnie Piwna Sprawa, na którą większość spotkanych przeze mnie paszportowiczów psioczyła, bo jest na końcu świata. Gdyby nie Warsaw Beer Week, pewnie nie zdawałabym sobie sprawy, jak szybko i łatwo mogę tam dojechać ze swojej klitki na Pradze-Północ. 20 minut jednym tramwajem! To niewiele więcej niż dojazd do Centrum. Nie trzeba się bać Piwnej Sprawy.


Ale wróćmy jeszcze na chwilę do wydarzeń specjalnych. Udało mi się też wziąć udział w niedzielnym, rodzinnym obiedzie w Gorączce Złota.


Pomysł nieformalnego spotkania przy schabowym okazał się trafiony - padły pytania o to, kiedy Gorączka planuje powtórkę.


Jestem ciekawa, jak potoczą się dalsze losy Warsaw Beer Week.


Mam nadzieję, że jeżeli odbędzie się kolejna edycja, to multitapów do zaliczenia będzie mniej (nie będę płakać po Piw Pawiu, w którym nie dopiłam nawet piwa, bo zamykali dwie godziny przed czasem, a poza tym było bardzo niedobre).


Komentarze