Smalec niezgody. O Wrocławskim Festiwalu Dobrego Piwa

Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałam aż tyle hejtów pod adresem któregokolwiek piwnego festiwalu w Polsce. Owszem, psioczenie się zdarza, a nawet jest uważane za normalne, ale taka liczba i intensywność negatywnych komentarzy wydaje się nieco zaskakująca.


O tym, że nie było idealnie, przypomina mi jednak każde spojrzenie na spieczoną skórę na moich rękach. Niestety, miejsc, w których można było się schronić przed ostrym, czerwcowym słońcem, było jak na lekarstwo. Nie byłam na to przygotowana. Zabrakło np. trybun, które były dostępne w poprzednich latach. Miłośników piwa skazano więc na przebywanie na betonie albo - jeżeli chciało im się przejść kawałek - siedzenie na trawie. W pełnym słońcu.


Przeszkadzała też mała liczba toalet, a jeszcze większym problemem była częstotliwość ich sprzątania. Brakowało mydła, po podłodze walały się zużyte... ekhm... produkty higieniczne... Pod wieczór sama myśl o wizycie w WC napawała mnie obrzydzeniem. Całe szczęście miałam blisko do hotelu.

Kuriozalny jest też fakt, że na festiwalu działał tylko jeden bankomat, a na większości stoisk nie można płacić kartą. Kolejki do bankomatu były przeogromne.


Największe oburzenie wywołała jednak oferta gastronomiczna, która sprawiła, że kwestionowany jest cały sens organizacji Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa.


Smalecgate, czyli sacrum i profanum

Nad Wrocławskim Festiwalem Dobrego Piwa unosił się duch pajdy ze smalcem, która wywołała głębokie oburzenie kraftowców. Jestem w stanie zrozumieć narzekania na umiejscowienie wędzarni ryb i przeróżnych rzeczy grillowanych w centrum festiwalu (na umiejscowienie, a nie na obecność w ogóle!). Sama momentami denerwowałam się, że ich aromaty wdzierają mi się nieproszone do nozdrzy i już nie jestem pewna, jakie piwo piję. Prostym rozwiązaniem problemu byłoby skupienie strefy gastronomicznej (przynajmniej tej wydzielającej zapachy) w jednym miejscu. Nie potrafię jednak do końca zrozumieć kontrowersji wokół pajdy ze smalcem. Nie chcę - nie kupuję. Proste. Tym bardziej, że food trucków z innym jedzeniem było sporo.

Sprawa jest jednak głębsza, bo - jak rozumiem z dyskusji z oburzonymi - dotyczy mieszania sacrum, jakim jest piwo rzemieślnicze, z profanum, czyli z pajdami ze smalcem, grillowanymi kiełbasami i oscypkiem dla gawiedzi. Oczyma wyobraźni oburzeni smalcem widzą zapewne już przyszłoroczną edycję festiwalu w rytmach disco polo. Wcale tak być nie musi. Jeden oscypek wiosny nie czyni.

Sama zresztą pajdę ze smalcem zjadłam. Chleb był naprawdę bardzo dobry. Wszechobecne burgery mi się przejadły już dawno (przecież szczyt ich popularności był jakieś dwa lata temu...). Ile można?


Nie da się jednak zaprzeczyć, że część stoisk była co najmniej zadziwiająca. Ale nie były to stoiska gastronomiczne. Co na festiwalu robiły futrzane czapki? W czerwcu?! Albo Avon? Zapewne można by było przejść nad nimi do porządku dziennego, po prostu je zignorować. Tyle tylko, że znajdowały się w całkiem niezłych punktach, które mogłyby zająć browary mniej zadowolone z lokalizacji swoich stoisk. Albo można było te miejsca po prostu pozostawić puste - i tak wypełniliby je ludzie. Bo w sobotę było ich naprawdę dużo.

Ludzi nie przybywa?

Słyszałam wielokrotnie: stoisk browarów coraz więcej, a odwiedzających tyle samo, co w zeszłym roku. Nie wiem, na ile jest to prawda, bo trudno ocenić liczbę ludzi na imprezie niebiletowanej.


Stoisk rzeczywiście jednak było sporo, bo aż 68. Rozczarowani mogli czuć się ci, którzy zdecydowali się na miejsca tuż przy wejściach na teren festiwalu. Jak na wszystkich tego typu masowych imprezach (pracowałam przy organizacji targów z pewnej ostatecznej branży, więc wiem, jak to wygląda od drugiej strony) ludzie mijali pierwsze stoiska i zatrzymywali się gdzieś na środku terenu. A na WFDP mieli powód ku temu, by właśnie tam się zatrzymywać - to tam zgromadzono większość odpowiednio oznaczonych browarów Wrocławia i okolic, które przygotowały sporo naprawdę fajnych piw.


We Wrocławiu spotkałam stosunkowo mało znajomych twarzy z Warszawy.


Powód jest prosty i nie wynika z moich przemyśleń, tylko z wypowiedzi, jakie słyszałam jeszcze przed festiwalem - po co jechać do Wrocławia, skoro dokładnie to samo mogę mieć w Warszawie. Takie stwierdzenia można wypowiadać już o coraz większej liczbie miast. Pewne czasy minęły, już nie ma potrzeby podróżowania w poszukiwaniu piwa. Pamiętacie, jak jeszcze kilka lat temu jeździło się do innego miasta na premierę jednego piwa? To się skończyło.


O ile festiwal nie zaproponuje absolutnie wyjątkowej formuły, nie może się już nastawiać na taką frekwencję jak drzewiej. A na pewno nie może na nią liczyć bez odpowiedniej promocji i otwarcia na zupełnie nową, nieskażoną kraftem publiczność.


Było też piwo!

Może to być pewnym zaskoczeniem, ale piwny festiwal to nie tylko jedzenie, bankomaty i toalety, ale także... piwo ;) Przy całym hejcie na WFDP trochę ginie gdzieś temat samych piw, których można było się napić podczas festiwalu.

Ci, którzy postanowili sobie odpuścić tegoroczny festiwal, mogą żałować, że nie udało im się napić Piwowara z Browaru Profesja w wersji z mango. W butelkach go nie będzie, a i liczba beczek jest mocno ograniczona.


Ciekawostkę przygotował Browar ReCraft, znany niegdyś jako Reden. Mentor - zdradliwa porterowa bestia - prezentuje się fantastycznie. Dodam, że próbowałam tego piwa z tanka kilka miesięcy temu i z chęcią sprawdzę, w jakim stanie będzie za kilka kolejnych miesięcy. A okazja ku temu będzie - jest jakaś beczka zachowana na Święto Porteru, obiecana już Jabeerwocky.


Polecam Piotrka z Bagien Funky Wild Fruit Wiśnia - chyba najlepszy kwas od Jana Olbrachta.


Przeżyłam też głębokie rozczarowanie. Może dlatego, że się za bardzo nastawiałam. 1 na 100 z Browaru Kormoran skończyło się już w piątek, a ja przyjechałam dopiero w sobotę. Szkoda, że nie było więcej beczek, bo - jak widać - zapotrzebowanie było. Nie miałam wcześniej okazji spróbować. Pozostaje mi szukanie butelek.


A większość sobotniego wieczoru spędziłam z Fabrykanckimi Świniami z Browaru Piwoteka.


Być albo nie być

Jestem bardzo, bardzo ciekawa, co z Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa zostanie w przyszłym roku. Coraz więcej "wielkich" ma dość dotychczasowej formuły imprezy. Słychać nawoływania do ograniczenia liczby stoisk, ostrzejszej selekcji zgłoszeń i wybrania tylko tych najlepszych.


Rzecz w tym, że taką imprezę, o jaką wołają oburzeni smalcem, czyli stricte kraftową, Wrocław już ma. Jest Beer Geek Madness. Oferta piwna skierowana jest w zasadzie tylko do wąskiego grona geeków, a w strefie gastronomicznej jest taki madness, że aż do ostatniej edycji nie można było mieć pewności, o której uda się coś zjeść... i czy w ogóle się uda.


Osobiście uważam, że WFDP mógłby ewoluować z stronę czysto piknikową. Mógłby oswajać ludzi nieco przestraszonych kraftem, oferując im świetne piwo w połączeniu z rzeczami, które już znają i które sprawią, że nie będą się czuli zupełnie nie na miejscu. Dzięki temu kraft w końcu mógłby trafić pod strzechy.


Komentarze

  1. W Warszawie chleb ze smalcem nikomu nie przeszkadzał , a tu przeszkadzał? Tym samym ludziom, bo rozumiem, że chodzi o wystawców. Ograniczanie stoisk ma na celu zwiększenie zysku ale dlaczego kosztem mnie czyli klienta któremu wprost przeciwnie - na różnorodności zależy. Siłą Wrocławia jest to, że obok przedrogich wynalazków ma też piwa zwykłe ale dobre i za zwykłą cenę. Tego w Warszawie nie ma - jest wyselekcjonowany kraft dla bogatych. Ja wolałem festiwal gdy był organizowany w Leśnicy ale nie rozumiem tego najeżdżania na WFDP (poza kwestią toalet bo ta jest skandaliczna i bankomatów - ale z drugiej strony wiedząc, że nie ma bankomatu można się zaopatrzyć w kasę) - po prostu jest tu inaczej, nie jest to impreza tylko dla nowobogakich kraftowców którzy na kraft przeszli miesiąc temu więc mają fanatyzm neofity i chcieliby się wyróżniać a nie stać obok zwykłych ludzi pijących np.: Namysłów. Ale to jest ich problem z ich psyche i rozdętym ego

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz