Testuję kuchnię w Mikkeller Bar Warsaw


Po otwarciu Mikkeller Bar Warsaw obiecywałam, że wrócę za kilka dni, kiedy już lokal nie będzie taki oblężony. Że przyjrzę się dokładnie wszystkiemu i przetestuję kuchnię, na którą lokal przecież tak bardzo stawia. Dotrzymałam słowa.



Wpadłam w ubiegłą środę wieczorem, oblężenia nie było. Tak wówczas prezentowała się część kranów (zamieszczam zdjęcie z myślą o tych wszystkich, którzy byli bardzo zainteresowani cenami piw). Warto pamiętać, że duże to 0,4 l, a małe - 0,2 l.


Ale przejdźmy do kuchni, bo w sumie właśnie dla niej zjawiłam się w warszawskim Mikkellerze. Jeżeli czasami czytujecie to, co piszę o jedzeniu, to pewnie już się zorientowaliście, że niełatwo mnie zadowolić. Nie jestem marudą, ale jadłam już w tylu fantastycznych miejscach, że trudno zrobić na mnie wrażenie. No dobra, jestem marudą. Ale doceniam zarówno bardzo proste, dobrze wykonane dania (schabowym nie pogardzę), jak i pianki z tajemniczych warzyw potraktowane ciekłym azotem. To tytułem wstępu. Ta wiedza może się przydać podczas czytania tego wpisu.


W warszawskim Mikkellerze ceny w gruncie rzeczy nie są złe. Są nawet bardzo przyzwoite. Wyjątkiem mogą być mikkellerowe chipsy, ale rozumiem, że w tym przypadku bardziej się płaci za markę niż cokolwiek innego.


Zaczęłam od przekąski - chipsów ze świńskich uszu z chipotle i solą morską.


Chipsy ze świńskich uszu jadłam już wcześniej, ale nigdy nie miały takiej... konsystencji? Formy? No, w każdym razie w tych, które jadłam wcześniej, była chrząstka. I były one podawane w mniejszych, dużo wygodniejszych kawałkach. Te sposobem przyrządzenia bardzo przypominają popularne m.in. w Wielkiej Brytanii pork scratchings, czyli smażone w głębokim tłuszczu kawałki świńskiej skóry. Niestety, ociekają tłuszczem, a chipotle ktoś tak bardzo nie żałował, że rozbolały mnie usta po zjedzeniu jednego kawałka.


Później przyszła pora na coś konkretnego, czyli wszystko. Zamówiłam jeden mały talerz mięsa (1 mięso + 2 dodatki), jeden duży talerz mięsa (2 mięsa + 3 dodatki), a także naleśniki. Głównie chodziło o to, żeby spróbować wszystkich trzech mięs, a przy okazji pięciu dodatków. I naleśników.


Na pierwszy ogień poszły: karkówka, boczek, frytki, kimchi i okra w panierce.

Karkówka BBQ wędzona orzechowcem przez 24 godziny to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką jadłam w Mikkeller Bar Warsaw. Soczysta, krucha, dobrze (czyt. nie przesadnie) przyprawiona.

Boczek wędzony 6 godzin i gotowany sous vide przez 24 godziny byłby super, gdyby sam kawałek mięsa był lepszej jakości. Niestety, ten, który dostałam, był potwornie tłusty. W karcie widnieje jako boczek w sosie BBQ, ale szczerze mówiąc tego sosu BBQ nie zauważyłam. Chyba że chodzi o to, że dostałam go w butelce do polania jedzenia razem z musztardą, keczupem i habanero. Swoją drogą sosy bardzo udane.

W ramach ciekawostki - boczek dla klientów anglojęzycznych gotuje się dwa razy dłużej niż dla polskojęzycznych.


Z dodatkami było tylko troszeczkę gorzej. Frytki fajne - chrupiące, duże, podane z dobrym majonezem. Kimchi... ok. Okrę wybrałam sobie głównie po to, żeby ukoić usta po chipotle z chipsów. Była to niestety w dużej mierze panierka nasiąknięta tłuszczem.

Za to drugi talerz był zdecydowanie gorszy.


Z wędzonymi, chrupiącymi skrzydełkami problem był taki sam jak z okrą - składały się w dużej mierze z tłustej panierki. Mięso, które gdzieś tam się skrywało w niewielkich ilościach, było bardzo smaczne, ale nie miało szansy zaistnieć przy tej panierce. Chleb żytni na zakwasie robił wrażenie nieudanego - był potwornie zbity. Mac&cheese to zupełna pomyłka pozbawiona smaku.


Naleśniki z syropem klonowym i bekonem to jedno z moich ulubionych dań śniadaniowych. Same naleśniki były bardzo smaczne, delikatne, pulchne, ale syropu klonowego było na nich tyle, co kot napłakał. Gdzie był człowiek od sypania chipotle, kiedy polewali syropem klonowym?!


Sam sposób podania jedzenia mnie nie zachwycił. Pomijam już ten pretensjonalny kubeczek na mac&cheese, ale wszystkie talerze miały nierówne dna i nie dało się ich nieruchomo postawić na stole - podczas krojenia obracały się wokół własnej osi. Jedząc naleśniki, byłam już tak zniecierpliwiona, że podłożyłam pod talerz serwetkę, żeby przestał się ruszać.


Podsumujmy. Karkówka i frytki są naprawdę dobre. Śmiało można zamawiać. Boczek może bywa lepszy, jeżeli kuchnia kupuje też chudsze kawałki mięsa. A reszta? Wiem, że fani Mikkellera mnie za to zjedzą (pun intended), ale... Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca? Wszystko jest jednowymiarowe, pozbawione złożoności. Lubię, jak jedzenie mnie zaskakuje... czymś innym niż ból po nadmiarze chipotle. Jeżeli są ciekawie zestawione smaki, jeżeli coś prostego jest przyrządzone nienagannie, jeżeli jedzenie z każdym kęsem daje mi jakieś nowe doznania. Tutaj tego nie ma. Jest po prostu tłusto, ciężko, ostro, przewidywalnie. Zupełnie nie dla mnie. Ale jeżeli lubicie właśnie takie dania, to powinniście być zadowoleni.


Zobacz też:


Komentarze

  1. Być może jestem chlebowym ignorantem, ale z mojego doświadczenia wynika, że cholernie trudno jest wyhodować pulchny chleb z dużą zawartością mąki żytniej i na samym zakwasie. Po prostu "zasyp" jest za ciężki i ten chleb taki już jest. To trochę jak z koncernowym lagerem. Z HGB i surowców niesłodowanych cudów nie ukręcisz. Albo kochasz albo nienawidzisz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jadam głównie żytnie pieczywo i to naprawdę było bardziej zbite niż powinno być. Porównuję je z innymi chlebami żytnimi, nie z bułką wrocławską ;)

      Usuń

Prześlij komentarz