Kurczaki i miauczenie, czyli Beer Geek Madness 7 - Rage


Na Beer Geek Madness wróciłam po dłuższej przerwie - nie było mnie na dwóch poprzednich edycjach. Festiwal od tamtej pory trochę się rozrósł, ale nie zmienił się tak bardzo, żebym nie była w stanie go rozpoznać.




Wciąż jest ta sama formuła - płacisz raz i pijesz, ile chcesz; wciąż browary pojawiają się z jednym premierowym i jednym topowym piwem; wciąż jest głosowanie na najlepsze piwo premierowe; wciąż wszystko dzieje się w klimatycznych Zaklętych Rewirach.


Hasło tegorocznej edycji Beer Geek Madness to Rage, czyli Wściekłość. Wrócę jeszcze do tego tematu przy okazji omawiania piw.


Ale najpierw coś o oprawie artystycznej, która świetnie wpisywała się właśnie w hasło Rage. Mało co bowiem wywoływało taką wściekłość uczestników BGM jak występy miauczącej przez nos wokalistki na festiwalowej scenie. Sama kręciłam się po Zaklętych Rewirach, licząc na to, że znajdę miejsce, w którym nie będzie jej słychać. Niestety, głośniki były wszędzie. Mogłam przynajmniej wyjść na zewnątrz. Browary nie miały takiej wolności i były skazane na znoszenie tego kaleczenia przebojów.


Między wystawcami w sali głównej związał się nawet pewien spisek, który miał nie dopuścić do kolejnego pojawienia się miauczalistki na scenie. W namiocie przed budynkiem lud wziął sprawy w swoje ręce i… wyłączył głośnik.


No właśnie, przed budynkiem był dodatkowy namiot dla nowych browarów. Dzięki temu BGM miał trochę dodatkowej powierzchni. A że pogoda dopisała, to nie trzeba było namawiać ludzi do wychodzenia na zewnątrz. Ale i tak ogólnie było ciasno.


Tłok najbardziej można było odczuć w części gastronomicznej. Widząc kolejki, nawet nie starałam się dostać do food trucków. Chwyciłam to, co akurat jeszcze było w namiocie Stu Mostów, czyli rybę. Zresztą bardzo dobrą. Ogromny plus za to, że przygotowali coś, co wydawali właściwie z marszu. Czas oczekiwania na jedzenie był mierzony w sekundach.



A w Zaklętych Rewirach tradycyjnie było gorąco i wilgotno. I ciasno. I głośno. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasu, gdy byłam tam po raz ostatni. Mogłabym na to ponarzekać, ale przyzwyczaiłam już się do tego, że tak właśnie jest na BGM. Taki klimat.


Trochę szkoda, że dopiero pod koniec festiwalu zajrzałam za czarne płachty i znalazłam pomieszczenie, w którym nie było tłoku, było na czym usiąść i było względnie cicho i spokojnie.


Przejdźmy do piw. Spróbowanie nawet wszystkich polskich nowości wymagało mocnej głowy. Trochę tego było. I większość była co najmniej dobra.


Bardzo dobre, dopracowane piwa przygotowały na przykład browary Palatum, Brovca, Artezan, Monsters, Czarna Owca czy Nepomucen.



Tylko że po Beer Geek Madness spodziewam się szaleństwa, a nie po prostu dobrych czy nawet świetnych piw, które równie dobrze mogłyby pojawić się na każdym innym festiwalu. Nawet znany z szalonych pomysłów Beer Bros. przyjechał z bezpiecznym porterem z gruszką.


Z zapowiedzi wynikało, że Golem z Wagabundą przygotował coś odjechanego (wędzony stout z habanero, chipotle, lukrecją, cynamonem i kozieradką), ale piwo okazało się dość grzeczne.


Czyste szaleństwo pojawiło się chyba tylko na stoisku Piwoteki. Przy czym było to specyficzne szaleństwo w postaci inspiracji z przeszłości. Piwoteka nawiązała do pitego dawnej cock ale'a i doprawiła piwo wywarem z kurczaków. Na dodatek serwowała je na ciepło, jak piwny rosołek. Szalone? I o to chodzi!


Trochę szaleństwa było też w piwie z Browaru Szpunt (lapsang + habanero).


Muszę przyznać, że zaskoczyły mnie wyniki głosowania. Publiczność wybrała Maltgarden, który serwował imperialny stout z kawą. Smacznie, ale bez szaleństwa.


Funky Fluid dostał nagrodę od ekspertów za hoppy sour. No, fajnie, ale też zabrakło w tym szaleństwa. Tak czy inaczej gratulacje, bo to bardzo dobry browar.


Może jeszcze kilka słów o piwach zagranicznych. Mile zaskoczyło mnie to, że nie trzeba było się o nie bić. Do wielu stoisk można było podejść zupełnie bez kolejki.



Mam wrażenie, że BGM skończył się docierać. Po okresie lekkiego spadku formy, poradził sobie z problemami i nie tylko wrócił na dawny poziom, ale nawet go przeskoczył. Teraz zostało tylko dopracowanie szczegółów.


Do rozwiązania został przede wszystkim problem tłoku. Możliwości są dwie i obie są bolesne - albo zmiana miejsca, albo ograniczenie liczby biletów. Ja bym nie chciała ani jednego, ani drugiego. Wolę zostać w Zaklętych Rewirach tłoku złożonym ze znajomych twarzy. Oby tylko z lepszą muzyką w tle.


Zobacz też:

Jak przeżyć Beer Geek Madness i (nie) zwariować. 7 praktycznych porad
Finał czwartej edycji Beer Geek Madness w Zaklętych Rewirach
Trzecia edycja Beer Geek Madness

Komentarze